środa, 29 lipca 2015

Jak zostać (lub nie) wakacyjnym osłem jucznym



Dwa tygodnie bez internetu, bez niusów, bez bloga i fejsa. Szum morza i krzyk mew (nie tupot ;)). I po raz kolejny się okazuje, że jestem sprzecznością. Z jednej strony lubię pisać, wielką frajdę sprawia mi prowadzenie bloga, a z drugiej, od czasu do czasu muszę odpocząć od komputera i sieci. Muszę kilka razy w roku mieć detoks, bo bym zwariowała. Muszę mieć czas na nieprzebodźcowane myśli. No i właśnie miałam detoks. Dwa tygodnie nad ukochanym polskim morzem.
I w związku z tymi wakacyjnymi wojażami mam pewne przemyślenia pourlopowe. Postanowiłam zostawić je sobie na "zaś", a zamiast luźnych notatek, będzie post.



Na wycieczce byłyśmy ja i dziewczynki oraz babcia. Ponieważ nie dysponujemy samochodem, do którego wchodzi 6 osób, babcia ze starszymi dziewczynkami pojechała pociągiem z kuszetkami, a mnie i Najmłodszą zawiózł P. (po czym biedak musiał wrócić do pracy). Zabraliśmy też wszystkie bagaże. Mamy kombi, dołożyliśmy jeszcze tzw. boksa na dachu, więc miejsca do pakowania całe mnóstwo. Niestety rozkręciłam się z wymyślaniem potencjalnie potrzebnych przedmiotów i okazało się, że jesteśmy zapakowani po dach. Hm...słabo. W drodze nad morze mi to nie doskwierało, ale z powrotem mieliśmy jeszcze jedną walizkę drugiej babci, która dojechała do nas po tygodniu. Fakt faktem, byłam przygotowana na każdziutką okazję, a sporą część bagażnika zajmował wielki wózek Najmłodszej, ale tak czy siak, rzeczy była cała masa. 



Kilka lat temu uznałabym to za coś całkowicie normalnego, ale dziś zapędzam się minimalistycznie i poddaję w wątpliwość zasadność wszystkich schematów. Tak było i tym razem. Zaczęłam się zastanawiać jak by to było jakbyśmy wszyscy jechali pociągiem. I patrząc na niekończący się strumień toreb i torebeczek, plecaków i walizek, doszłam do wniosku, że to zwyczajnie niemożliwe. Zaczęłam uważnie obserwować rzeczy, z których realnie korzystamy i przykładać je do tego co zabrałam (tylko po to, żeby sobie poleżało i wróciło nietknięte). Okazało się, że jakieś 60% całego majdanu, mogłoby z palcem w nosie zostać w domu.

Przypomniała mi się przy tej okazji książka, którą czytałam niedawno dziewczynom. Skandynawska oczywiście, bo uwielbiam ichnie książki dla dzieci. "8 + 2 i ciężarówka" Anne Cathariny Vestly. Nie będę pisała streszczenia ani recenzji, ale powiem tylko, że liczby odpowiadają kolejno ilości dzieci i rodziców w pewnej rodzinie :). Owa rodzina, wybierając się kiedyś na spontaniczne wakacje, przystąpiła do pakowania. Każde z dzieci miało  w plecaku szczoteczkę do zębów i jedną zmianę ubrania. To oczywiście w dzisiejszych czasach przesadzone, ale takie proste. Uświadomiłam sobie, że tak naprawdę dziewczyny, no i ja też, potrzebowałybyśmy po dwie zmiany na ciepłą i zimną pogodę, bo ta lubi kaprysić, coś od deszczu i wsjo! 

Ta refleksja dotyczy każdej grupy zabranych przeze mnie przedmiotów.

Zabawki.
Kiedy pogoda jest ładna, czyli kiedy nie leje, jesteśmy ciągle na świeżym powietrzu. Tam dzieciom nie nudzi się nigdy. Kiedy nie mogłyśmy wyjść na zewnątrz, bawiły się ciągle tymi samymi dwoma lalkami oraz ludzikami powycinanymi z papieru przez babcię. Reszta się kurzyła. 

Książki
Do rysowania oraz wszelkie inne, poza dwoma czytanymi do snu, kurzyły się. Gdyby zaczęło lać, wyskoczyłabym do pierwszego lepszego kiosku i kupiła coś za kilka złotych. Ale nie lało. Nie ma potrzeby zabierania niezliczonej ilości na każdy humor :)

Gry
Zabrałabym trzy, jedną dla dzieci, jedną na dorosłych i jedną rodzinną. Po co więcej. Można jeszcze zagrać w statki, państwa miasta, kółko i krzyżyk, albo wymyślić cokolwiek innego :) Albo wycinanki zaproponować. O, takie:



Pieluchy
Po co je targać siedemset kilometrów?! Chyba dla idei. Pieluchy są wszędzie, to po co mi wielka paka w bagażniku? Bóg jeden wie. Zamiast tego można po prostu pójść do jakiegokolwiek sklepu i kupić je na miejscu.

Ubrania
Za dużo. Wzięłabym połowę. Dziś w większości miejsc, chyba że  jest to pole namiotowe, jest dostęp do pralki, to po co brać coś na każdy dzień? Bez sensu. Większa część ubrań leżała nietknięta w szafie. Te, w których chodziłyśmy, prałam na bieżąco. 

Inne rzeczy, które zabrałam, a okazały się zbędne to:
- Elektroniczna niania. Z balkonu dzieci słychać :)
- Siata leków, choć dzieci mi nie chorują
- Dmuchane rzeczy na plażę. Potrzebne były dwa koła, albo koło i rękawki, a miałam całą torbę
- Koc na plażę. Za duży i za ciężki
- Plażowa mata do leżenia. To chyba największy żart ever ;)
- Włóczki do robienia na szydełku. Kolejna siata. Nie miałam czasu, ni krzty, a nawet gdybym miała, to co? Phi! 
- Laptop. Miałam zamiar ambitnie poczytać zaległe artykuły, może jakiegoś posta wysmarować. A do czego służył? Dwa (!) razy do obejrzenia zdjęć zrobionych aparatem. 

Mam wymieniać dalej? Chyba nie...



Ot. Cała filozofia. Czyli jednak rodziny z dziećmi na peronie to nie była fatamorgana :) Jednak można. 
To kolejny element mojej minimalistycznej układanki. Bardzo mi to pasuje. Ciągle odkrywam nowe horyzonty i im bardziej brnę, tym bardziej mnie wciąga. Ba! Tym lepsze widzę skutki w życiu mojej rodziny i moim własnym. Podsumowując, jak zwykle, mniej znaczy więcej. Na koniec dowód, że nawet czapeczki przeciwsłonecznej nie potrzeba, bo multifunkcyjna pielucha tetrowa doskonale sprawdzi się w tej roli :)