czwartek, 26 grudnia 2013

Poświątecznie...

Mimo, że Święta jeszcze trwają, to piszę już poświątecznie. Te kilka dni to dla mnie jedyny czas na podsumowanie i rozgrzeszenie. Siebie i świata. No tak, bo rozgrzeszyć mogę siebie ze wszystkiego czego nie zrobiłam, czego nie napisałam, a chciałam, a świat z tego, że tak poukładał, żebym nie miała na to czasu. I nie, to nie będzie żaden żałobny post pod tytułem "o ja biedna nieszczęśliwa". Choć muszę uczciwie przyznać, że w ostatnich dniach przed Świętami miałam już takie myśli :) Po prostu, mam wreszcie czas!!! Huraaaaaa!!!


I muszę wspomnieć o tym, co walka o przetrwanie robi z życiem. Kojarzy mi się to z czymś w rodzaju sita, które przepuszcza na drugą stronę tylko podstawowe czynności życiowe i pracę. W ubiegłym roku przed Świętami, miałam w domu niemal halę produkcyjną. Szyłam, piekłam, malowałam, ozdabiałam. Zdjęć uzbierałoby się na niezłą galeryjkę. Miałam wielką ochotę powtórzyć ten scenariusz, obdarować bliskich jakimiś wyjątkowymi cudeńkami, jednak nie dane mi było. Całe przygotowania do Bożego Narodzenia musiały się zmieścić w trzech dniach. A jest co robić, bo trzeci raz już wigilia u nas.

Z dwiema rodzinami w komplecie. Moją i P. Tym razem bez szaleństw, tylko 13 osób. I jasna sprawa, nie wszystko sama gotuję, ale i tak roboty jest huk. Głównie dlatego, że strasznie nie znoszę bylejakości, jak już kiedyś wspominałam, i jak coś robię to nie zamiatam pod dywan, żeby tylko nie było widać. I jak to ujął mój uroczy małżonek, mam przez to przekichane. Zdążyłam tylko uszyć fartuszek dla siostry i przygotować świąteczne butelki z nalewką aroniową dla wszystkich naszych dziadków. Ale! Nie zdążyłam zrobić im zdjęć :((( co mnie smuci okrutnie, bo zawsze wszystko uwieczniam.

To właśnie robi walka o byt. Nie pracoholizm, nie wybór, tylko zwykła, brutalna walka o zapłaconą ratę kredytu, albo naprawę naszego kochanego autka, które czeka hospitalizacja przez jakieś spaprane paliwo :( Szara szaruga.

Nadeszła upragniona chwila wytchnienia. Dziś. Czysta rozkosz podana na tacy, do zjedzenia srebrną łyżeczką. Byłam tym faktem na tyle oszołomiona, że nie wiedziałam za co się złapać. Więc miotałam się między dziećmi, za którymi się stęskniłam już, mężem, za którym też się stęskniłam, bo się prawie ostatnio nie widywaliśmy, a sobą...

I jak miotająca się miotła siadałam i wstawałam, brałam książkę i odkładałam, szłam do dzieci i wracałam. Odwykł człek od zwykłego dnia zwanego niepracującym :) W końcu udało się jakoś to pogodzić i wszyscy są zadowoleni. No może poza dziewczynami, które zwariowały od nadmiaru rodziców i nie chciały iść spać.

P. zaszył się ze swoimi przyjemnościami, a ja mam czas na pierwszego od prawie dwóch miesięcy posta oraz książkę, którą połykam, a nie czytam.

Tym samym jest to najprzyjemniejszy wieczór w tym półroczu, a już pewno najbardziej doceniony :)

Na koniec składam wszystkim, którzy zechcą tu zajrzeć serdeczne życzenia świąteczno-noworoczne. 
Życzę Wam czasu na życie :)



2 komentarze :

Ogromnie mnie ucieszy jeśli pozostawisz po sobie ślad w postaci komentarza :)