Miała być mała wiejska szkoła, kilkoro dzieci w klasie i spacerkiem do domu. A jest wielki zgryz.
Od długiego już czasu kwestia edukacji naszej najstarszej córki spędza mi sen z powiek. To jak wygląda polska szkoła wiedzą chyba wszyscy, którzy do niej chodzili. Zresztą internet i inne media poruszają cyklicznie ten przygnębiający temat. Szczerze zasmuca mnie fakt, że tylu mądrych ludzi o tym mówi, tyle pojawia się słusznych diagnoz, tyle skądinąd celnych spostrzeżeń i co?
Nic.
Nic.
Echo.
Nie ma mocnych na systemowe zwapnienia. Jakieś śmieszne reformy, mające rzekomo być najlepszym dobrem dla naszych dzieci, stawiają dzieci na ostatnim miejscu w hierarchii. Zresztą one nie są po to, żeby coś poprawić, tylko po to, żeby lekko przykryć to całe szambo, które jest do naprawy, po to, żeby nie trzeba było go tykać. Wybaczcie mocne słowa, ale ten temat wywołuje we mnie wielkie wzburzenie. Zwłaszcza, że ponieważ leży mi na sercu edukacyjny los moich dzieci, od lat zgłębiam wszelką wiedzę z zakresu tak zwanego wychowania oraz edukacji. I, o dziwo, okazuje się, że są na świecie metody, którymi można ludzi czegoś nauczyć, nie traktując ich przy tym jak testorozwiązywalnych maszynek.
Jakież to powinno być pocieszające! Bzdura.
Nigdy nic z tego nie będzie. Dlaczego? Powód jest bardzo prosty - to wymaga wysiłku i zmian.
Ale nie powierzchownych, dla picu, tylko poważnych głębokich reform.
Tak właśnie docieramy do poziomu abstrakcji, do którego nawet nie zbliżają się miłościwie nam panujący. I nie chodzi mi o żaden konkretny rząd, ani partię. Po prostu, brak ludziom odwagi i już. A poza tym, głupim społeczeństwem łatwiej się rządzi. Nie chcę nikogo obrazić, ale właśnie tak się stanie, jeśli pozwolimy na to, żeby kolejne pokolenia naszych dzieci szły do szkoły, żeby poznać schemat rozwiązywania testów, a nauczyciele będą od wypełniania papierków, których również z roku na rok im przybywa.
Zawsze wierzyłam, że szkoła uczy myślenia, że człowiek w szkole musi się umysłowo wysilić. Okazuje się, że nie musi. I tu przypomina mi się historia z czasów mojego liceum. Ku ścisłości, jestem dinozaurem i zdawałam jeszcze starą maturę. Moja szkoła zmuszała do wysiłku umysłowego, z jednym wyjątkiem. Pani polonistki. Pani, która wrosła w swoje krzesło, i jedyną aktywnością fizyczną jaką wykazywała, było sięganie do szuflady po kajecik, z którego pożółkłych stronic, dyktowała nam następnie punkciki i notatki. Jak się okazało w wyniku klasowego śledztwa, kajecikowi stukał na tamten czas trzeci krzyżyk. I właśnie na lekcjach u owej "pani damy" dowiedziałam się po raz pierwszy, że myślenie może być karane. Już tłumaczę. Otóż przyszłam do liceum z nieco rozbuchanym ego, ponieważ moja podstawówkowa polonistka chwaliła mnie za wypracowania. Doceniała za własne zdanie, które w liceum okazało się niepotrzebne. Po trzech pałach, kolejne wypracowanie zjechałam z bryka i oto ocena bardzo dobra, kolejna również, i następna. Zgłupiałam. Tak właśnie pokazano mi, że nie warto się starać, myśleć, wysilać.
Tak właśnie zostaną zrównane z ziemią zapędy naszych twórczych, mądrych dzieci, które pójdą do szkoły przekonane o tym, że mają coś do powiedzenia, że są ludźmi i zasługują na szacunek, który również starają się okazywać innym, i tak dalej, i tak dalej.
Stąd moje dylematy. A prawdę powiedziawszy to raczej powinnam szczerze powiedzieć, że jestem przerażona i podłamana. Przerażona tym, że to już, a to jeszcze taki malec. Tym, że wszędzie jej pełno, a tu ktoś wsadzi ją w ławkę i każe wysiedzieć te 45 minut. Tym, że pomimo poświęconego na "naukę" czasu, będzie prawdopodobnie musiała i tak ślęczeć nad pracami domowymi. I możecie mnie wyśmiać, albo pukać się w czoło, ale tak czuję i już.
A podłamana jestem tym, że liczyłam naiwnie na to, że przeprowadzka na wieś da nam możliwość posłania dzieci do małej wiejskiej szkoły, z jakąś miłą Panią niezestresowaną pracą w wielkiej, trzydziestoosobowej klasie. Nie chodziło mi o poziom, bo to pojęcie względne, a dzieci i tak douczają się po godzinach. No i niby daje, bo szkoła jak najbardziej jest, ale...No właśnie jest jedno zasadnicze ale. Dowiedziałam się, że jest to jedyna szkoła w gminie, na którą rodzice co jakiś czas składają skargi...Od kilku życzliwych osób, usłyszałam, że "nie liczy się dziecko tylko wynik"...
I utknęłam. Utknęłam, bo ja nie chcę tego dla moich dzieci!
Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Już mi lepiej :)
Chciałabym, żeby moje córki nie czuły się obco w miejscowości, w której mieszkają, żeby poznały lokalsów, ale chciałabym też, żeby były traktowane w szkole jak ludzie, żeby były widziane i słuchane. Mamy w okolicznych miejscowościach kilka szkół. O żadnej nie jestem się w stanie dowiedzieć czy jest sensowna. I niech mi ktoś mądry powie co mam zrobić? Ktoś powiedział kiedyś, że nieświadomość jest błogosławieństwem. Nie wypada mi się z tym nie zgodzić, bo o ileż łatwiej żyje się ludziom nie analizującym rzeczywistości. Kurcze, no przecież musi być jakieś cudowne wyjście. Mogłabym uczyć dzieci w domu, ale postanowiłam posłać najstarszą córkę do szkoły i sprawdzić jak będzie. Zostawiam sobie tą opcję jako broń ostateczną :)
Nie chcę, ale muszę to przyznać, że będzie takim trochę królikiem doświadczalnym. Ktoś niestety musi. Pozostaje mi ślepa wiara w to, że dokądkolwiek ją poślemy, odnajdzie tam swoje miejsce. Niełatwo być matką pierwszaczką. Niełatwo wysyłać chowane pod skrzydłem dziecię w ten okropny świat. Chciałoby się go otoczyć niewidzialną ochroną przed wszelką krzywdą i niesprawiedliwością. To chyba pierwszy etap przecinania pępowiny, o którym nawet nam się nie śni gdy po raz pierwszy bierzemy na ręce różowego okruszka. Chlip, chlip...
Cóż, nie sprawił ten post, że wiem, do której szkoły posłać dziecko, ale przynajmniej stanęłam oko w oko ze swoimi demonami i nie uciekłam :)
Życzę wszystkim rodzicom odwagi i dobrych szkół.
Jak ja Cię rozumiem, tak samo myślę, tego samego się boję...
OdpowiedzUsuńTo ja Ci kochana wkleję tu coś co napisała do mnie w tym temacie jedna bardzo mądra osoba,a co mnie pociesza niezmiernie i wywołuje uśmiech (początek tyczy się dobrych nauczycieli spotkanych w życiu):
OdpowiedzUsuń"Tych kilku wystarczy! Powiem, że i tak miałaś szczęście, że naliczyłaś ich kilku A jednak Ci "źli" nie zniszczyli tego, co w Tobie najpiękniejsze. Jesteś sobą, myślisz niezależnie, podchodzisz do życia twórczo, kierujesz się sensownymi wartościami, i to jest baza dla Twoich dzieci. Porzuć lęki ( nie warte są uwagi), kieruj się Miłością, to ona sprawia, że mamy zaufanie do procesu życia. Wszystko jest po coś!"
Myślę, że to do Was też można odnieść, co? Od razu lżej się robi na sercu stroskanej matki :)))
Bardzo się cieszę ,ze polonistka z liceum nie stłamsiła w Tobie analitycznego myslenia i indywidualizmu:) Poza wszystkim fajnie się Ciebie czyta. Moze Hani tez się uda przejsc przez szkółę bez wiekszego szwanku?
OdpowiedzUsuńDzięki za miłe słowa :) wyrzuciłam tym postem z siebie sporą dawkę lęków i chyba jaśniej mi się patrzy na tą kwestię. Również dzięki temu jaki mam feedback od ludzi :)
UsuńWszyscy rodzice borykają się z tym zagadnieniem. Pamiętam doskonale swoje dylematy. Jednak z perspektywy czasu i doświadczenia powiem tak: szkoła to szkoła, zawsze w jakimś stopniu opresyjna, rzadko spełnia nasze o niej wyobrażenia. Myślę, że należy stosować (dla dzieci i dla siebie) antidotum w stylu: to tylko jeden z aspektów życia. I taktykę: oddaj co cesarskie cesarzowi... . Ładuj dzieciom akumulatory zgodnie ze swoimi ideałami i pamiętaj wciąż, każdego dnia, że na szkole świat się nie kończy. Świat jest jaki jest, jedyna skuteczna metoda: róbmy swoje.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Grażyna S.
Tak, to kolejny głos rozsądku w tej sprawie, z którym się zgadzam całkowicie. Ale rozum swoje, a serce swoje :)
Usuń